
Media społecznościowe w pracy rekrutera: dwie strony medalu
Naukowcy twierdzą, że w ciągu ostatniego dziesięciolecia człowiek wyprodukował 90 proc. z całej ilości bitów informacji powstałej na przestrzeni 150-tysięcznoletniej historii homo sapiens. W dobie Internetu mamy do czynienia z prawdziwym informacyjnym przesyceniem, gdy realnym stało się upublicznienie dosłownie wszystkiego – i to nieograniczoną ilość razy. Nad rolą mediów społecznościowych w pracy rekrutera zastanawia się Jakub Jurczak, młodszy konsultant ds. HR w LeasingTeam Professional.
W odróżnieniu od Internetu oraz mediów społecznościowych możliwości dotarcia informacji do odbiorców za pomocą tradycyjnych środków przekazu masowego: prasy, radia i telewizji są dość ograniczone. Jednocześnie w mediach tradycyjnych informacje przed publikacją są weryfikowane pod kątem rzetelności, aktualności i wiarygodności oraz poddawane istotnej selekcji.
Ludzie nie walczą już o wysoką jakość dostarczanych informacji, lecz o jak najszersze grono odbiorców.
Dotyczy to każdej sfery aktywności publicznej, w tym poszukiwania pracy i pracowników. Rekruterzy, by móc skutecznie działać, powinni zaadaptować nowe techniki i narzędzia online. Umożliwiają one nie tylko szybkie dotarcie do kandydatów, ale i pomagają przekonać o atrakcyjności oferty – tej jednej spośród kilkudziesięciu innych. Z kolei kandydat zdaje sobie sprawę, że ogłoszenie, na które właśnie zaaplikował, cieszy się zainteresowaniem wielu innych użytkowników. W obu przypadkach remedium na zwiększenie szansy na sukces jest poszerzenie zasięgów w mediach społecznościowych.
Media społecznościowe jako flagowy wytwór epoki mediatyzacji cechują zarówno praktycznie nieograniczone zasięgi, jak i faktyczny brak możliwości sprawowania kontroli nad publikowaną zawartością.
Obecnie z Facebooka przynajmniej raz w miesiącu korzysta ponad 2,4 miliarda użytkowników (z czego 1,59 miliarda codziennie). Trzy jego największe chińskie odpowiedniki: WeChat, QQ i Qzone razem uzyskują podobną liczbę użytkowników. W tych krajach byłego Związku Radzieckiego, gdzie mieszka rosyjskojęzyczna ludność, dominuje VK – z liczbą użytkowników sięgającą 500 milionów. Dla porównania: największy portal z ofertami pracy na świecie, Indeed, odwiedzany jest przez około 250 milionów osób w ciągu miesiąca. Różnica w zasięgach jest zatem ogromna. Dla rekruterów media społecznościowe to możliwość kontaktu nie tylko z osobami poszukującymi pracy, lecz także z tak zwanymi kandydatami pasywnymi, czyli tymi, którzy nie są zainteresowani zmianą pracy.
Zasadniczą przewagą mediów społecznościowych nad portalami pracy jest dotarcie właśnie do ukrytych kandydatów.
To jednak nie wszystko. Istnieją również portale społecznościowe, skupione wokół kompetencji zawodowych użytkowników, takie jak LinkedIn czy GoldenLine. Są one skonstruowane w taki sposób, by w jak największym stopniu wyeksponować umiejętności, kompetencje oraz doświadczenie zawodowe użytkowników, a zarazem zapewnić rekruterom przejrzystą bazę kandydatów na konkretne stanowiska. Korzyści płynące z wykorzystywania social mediów w procesie rekrutacji doceniają nie tylko pracodawcy. Użytkownicy poszukujący nowego miejsca zatrudnienia docierają do interesujących ofert zarówno w sposób aktywny, przeglądając najnowsze ogłoszenia pracodawców, jak i pasywnie – dając się odszukać headhunterom. Wbrew pozorom, dla ostatnich proces ten wcale nie musi być trudny. Czasem wystarczy przynależność użytkownika do grupy zrzeszającej sympatyków pewnej branży. Albo drobny wpis na profilu informujący, przykładowo, o biegłej znajomości języka obcego.
Brak kontroli to druga strona medalu.
Przez fakt, że social media cieszą się popularnością na skalę dotąd niespotykaną, utrzymanie porządku oraz objęcie rzetelną kontrolą społeczności udzielającej się w sieci stały się po prostu niemożliwe. Do social mediów wkroczył chaos informacyjny, z którym mamy do czynienia również w przypadku prowadzenia procesów rekrutacji. Szukając pracy w serwisie Facebook, użytkownicy najczęściej kierują swój wzrok w stronę grup społecznościowych o pewnej tematyce. Grupy te są swoistą tablicą ogłoszeń, gdzie pracodawcy zamieszczają oferty, a pracownicy mogą zareklamować swoje kompetencje, publikując wpisy w rodzaju „szukam pracy”.
Zobaczmy, jak to wygląda w praktyce.
Przykładowo: mamy grupę na Facebooku składająca się ze 120 tysięcy członków – zarówno pracowników, jak i pracodawców. W grupie średnio raz na 2 miesiące każdy użytkownik prezentuje swoją ofertę/osobę. Dziennie zatem wygenerujemy i opublikujemy na tablicy grupy około 2 tysiące postów. Użytkownik, którego post znalazł się wśród 1999 innych postów, zapewne zdaje sobie sprawę, że szanse na bycie zauważonym ma niewielkie. Remedium? Trzeba opublikować post jeszcze raz, żeby szanse wzrosły dwukrotnie! I jeszcze raz, i jeszcze... Miarą przecież jest sukces rekrutacji albo jego brak.
Niestety, skutkiem tych działań jest chaos informacyjny: sfrustrowani użytkownicy obserwujący po raz kolejny ten sam, w nieskończoność powielający się post; rekruterzy rywalizujący między sobą o jak największe ilości opublikowanych treści i tym samym o „najlepsze zasięgi”.
A także użytkownicy, którzy przestają czytać treść ogłoszeń i aplikują w myśl zasady: aplikowanie na większą ilość ogłoszeń zwiększa szansę na odzew ze strony choćby jednego pracodawcy. Czy kandydaci jednak są świadomi wielkiego prawdopodobieństwa tego, że aplikując na sto ogłoszeń w rzeczywistości aplikują do dziesięciu, a nie do stu pracodawców? Pracodawcy bowiem podążyli za trendami i opublikowali swoje ogłoszenia pod różnymi nazwami dla „lepszych zasięgów”. Niestety, większość osób nie zdaje sobie sprawy ze skutków realizowanego w ten sposób procesu rekrutacji.
Jak widzimy, ewolucja procesu rekrutacji w mediach społecznościowych przybrała charakter bipolarny.
Na jednym biegunie mamy nieograniczone zasięgi jako nieograniczone możliwości dotarcia do poszukiwanych kandydatów. Natomiast drugi biegun to swoista „sfera mroku” wywołana chaosem informacyjnym, wszechobecnym spamem i nieistotnymi treściami.
Transformacja mediów społecznościowych dokonuje się w niebywale dynamicznym tempie. Być może już za kilka lat pojawi się jakiś „wszechadministrator” sieci, potrafiący uporządkować przestrzeń cyfrową. A być może to sami użytkownicy zaczną troszczyć się o Internet jako środowisko dobra wspólnego?